niedziela, 5 sierpnia 2012

W lochach Tomalowego Zamczyska


Martin długo namawiał. Pomimo lipcowego i sierpniowego żaru, dniem i nocą słał gońców. Nie wracali. Wysyłał następnych. Na próżno. A przecież chodziło jeno o głupie literówki. Fakt, czasem jedna litera może z zaklęcia oczyszczającego wodę zrobić klątwę rażącą trzy kolejne pokolenia padaczką, platfusem i pomrocznością brunatną. Ale Tomala nie wdawał się w szczegóły. Michele de Kupiccio nie wnikał. Skoro Martin nie pisał, to znaczyło, że wszystko dobrze było.A on biedaczysko nie dostawał od nikogo odezwu. Jakub zaszył się w Borach Starorzecznych i odprawiał tam gusła. Jak to zwykle latem. Korzeń Miłości pobierał letnie lekcje wszystkiego co się dało. I tak mijały kolejne posępne dni, wieczory, noce i poranki. Nuda agonii. Agonia nudy...
Aż nadeszła pierwsza niedziela sierpnia. Pomimo wieczorowej pory powietrze zdało się wypalać wszystkich i wszystko dookoła. Gotując szpik w kościach i ścinając białko w najcieńszym włókienku mięśni... Stada komarów wypijały resztki krwi z tych, którzy jakimś cudem oparli się tej termicznej apokalipsie. Martin popijając resztki Wohlauera Pilsa siedział w swojej baszcie wypatrując choćby jednego zwrotnego gońca. I dopatrzył się... Około północy, na szkielecie konia do jego bram dosnuło się miotane konwulsjami ścierwo jego ostatniego posłańca. W prawej dłoni, zaciśniętej w przedśmiertnych spazmach kurczowo trzymał zakrwawiony świstek pergaminu... Marten wydłubał to spomiędzy cuchnących już pierwszymi oznakami rozkładu paluchów nieboraka... "PRZYŚLIJ MI TU WIĘCEJ TYCH UPIERDLIWYCH ARCHETYPICZNYCH LISTONOSZY, A NIEDŁUGO W ICH ZAROPIAŁYCH CZEREPACH BĘDĘ SOBIE FIKUSY SADZIĆ. KSIĘGA SKOŃCZONA. NIE MA SIĘ CO FINDRYGALIĆ W TAŃCU ZA PRZEPROSZENIEM. NO I DZIĘKUJĘ ZA KAFLE DO PIWNICY. WILGOCI JUŻ NIE MA" Marten spokojnie założył szlafmycę i udał się do kancelarii. Nadszedł już czas...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz