wtorek, 3 kwietnia 2012

SCENA Z NACZYNIAMI

Po środku sali przechadzał się Michał-Anioł. Pomimo słusznej postury zasłużenie nabytej przez 20 lat ćwiczeń w Tybecie, stąpał po sosnowych deskach prawie ich nie dotykając. Ledwie muskał je opuszkami palców u nóg lewitując bardziej w gąszczu swojej aparatury. - Wszyscy są? - wybuchł nagle ferią dwuwyrazowego zdania (następne miało paść pod koniec dnia). -Według moich wstępnych obliczeń tak. - popisał się wrodzonym talentem matematycznym Korzeń Miłości drapiąc się jedną ręką po swojej podejrzanie jak na wiek długiej brodzie, a drugą manipulując przy swoich magicznych naczyniach. I zaczęli. Jakub z Bydgoszczy, mag-wróżbita, podejrzliwie zerkał na gusła odprawiane przez swoich kompanów. Martin Young, ostatni żyjący bandyta z Sherwood, zabawiał coraz bardziej znużonych kompanów strzelając z łuku w nawiedzającego ich co chwila upiora Pana Sławka. Tylko Tomala pojawiał się i znikał. Znikał niespodziewanie i pojawiał się.Spodziewanie. I tak minął im pierwszy dzień. Otuleni ciepłymi kurtynami udali się na spacer po pobliskim post-germańskim parkocmentarzu.Zasnęli snem człowieka uczciwego. Dnia następnego. -Dziś naczynia zostaną napełnione - zawyrokował Michał-Anioł. I tak też się stało.A pod wieczór rozstali się. Jak się później miało okazać, na ledwie tydzień. Martin Young miał mnóstwo planów. Michał Anioł tylko te słuszne. Ojciec Jakub podobnie. Tomala nie, a Korzeń Miłości owszem. Tymczasem dwie godziny drogi stamtąd, przynajmniej jednym z gorszych niemieckich pojazdów, w swojej metalowej twierdzy cierpliwie czekał na Tomalę ponury władca miedzi, brązu, żelaza i cyny. Fryderyk WejFrau... Tomala jednak miał plan...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz